sobota, 7 stycznia 2012

Sylwestrowo - noworocznie

W końcu się udało wyrwać z miasta. Przez rok nie udało się pojechać nigdzie w "prawdziwe" góry. Trzeba było chociaż jakoś ten rok zakończyć. Pomysł wpadł sam: jedziemy na sylwestra w góry, pod namiot. Pierwszy plan - Bieszczady. Potem dopadły mnie rozterki... Dojazd, możliwa ilość śniegu, młody skład. W sumie miała być to pierwsza zimowo namiotowa wyprawa. W końcu podjęliśmy decyzje. Priorytetem było połażenie po górach i namiot. Padło na stare oklepane Gorce, potem dołożyliśmy do tego Pieniny i Beskid Sądecki.

Pakowanie i wyjazd
 Jeszcze nigdy tak mi się nie chciało jechać w góry... Im bliżej terminu wyjazdu tym było gorzej. W końcu przemogłem się, co ma być to będzie, jedziemy. Cały potrzebny sprzęt był na stanie. Brakowało tylko jakiegoś palnika. Wycieczka po sklepach i jest. Nawet nie spodziewałem się że będzie się tak dobrze spisywał. Wreszcie jedziemy. Uwielbiam podróże z PKP... Ach te przesiadki. Lublin, Dęblin, Radom, Chabówka. Prawie 9 godzin i jesteśmy na miejscu. Nawet w porządku, gdyby nie to, że towarzysz rozwalił się na całym siedzeniu i prawie nie zmrużyłem oka przez całą drogę:/

Rabka Zdrój - Turbacz


Gdy wysiadamy z pociągu jest jeszcze ciemna noc. Napotkany pan wskazuje sklep na uzupełnienie zapasów i po krótkiej egzystencjalno - politycznej rozmowie ruszamy. Szybkie zakupy. I w góry. Starym dobrym czerwonym szlakiem. Pierwszy odcinek pokonujemy jeszcze w szarówce, razem z budzącym się dniem. Cisza, spokój, nawet doliny wyglądają ładnie. Koniec asfaltu sprowadza nas do rzeczywistości. Teraz patrzymy pod nogi uważając na kałuże, błoto i resztki lodu, którego im wyżej tym więcej. Pierwsza dłuższa przerwa na śniadanie - bacówka na Maciejowej. Zastajemy ją jeszcze zamkniętą. W środku już ktoś je śniadanie i szykuje się do drogi na dół. Ciepła herbata i kanapki sprawiają że odzywa się nieprzespana noc. Teraz to tylko polec i spać... Ale to zbytnia rozkosz, ruszamy dalej. Jak na razie szlak nosi kryptonim panta rhei. Powoli zaczynają przemakać nawet buty:/


Następny przystanek - schronisko na Starych Wierchach. Popas, czekolada i znowu chce mi się spać! Ta nieprzespana noc przyprawia mnie o kryzys tego dnia. Zaczynamy łapać lekką fazę.



Im wyżej tym więcej śniegu. Dotychczasowa plucha i błoto powoli zamienia się w biały puch. Powoli staje się dla nas jasne, ze ani słońca ani widoków nie doświadczymy.


Ostatnie dość długie i mordercze dla mnie podejście. Odzywa się moje kolano. Monotonnie pod górę w końcu staję się męczące. W końcu dochodzimy do schroniska. Szybka kolacja. I rozstawiamy naszą sypialnię.


Potem lądujemy jeszcze w jadalni schroniska pijąc herbatę i zastanawiając się nad następnym dniem. I wtedy góry wynagradzają nam trud. Dla wszystkich obecnych mała ważna staje się gorąca micha przed nosem czy kubek herbaty. Najważniejsze jest to co za oknem.




Padnięci wpełzamy do namiotu. Sen jest na wyciągnięcie ręki, jednak nie jest nam dany. Zaczyna wiać. I oczywiście telepie całym namiotem. Zirytowany wychodzę w nocy na zewnątrz poprawić linki itd. i staje wmurowany. Nad nami jest czyste niebo, wszystkie chmury położyły się w doliny odsłaniając okoliczną panoramę. Jest nadzieja na jutrzejszy dzień. Z tą myślą wracam do środka. Zasypiamy.

Turbacz - GoCha 
Plan zakładał przejście czerwonego szlaku na Lubań, jednak... Gdy wstaliśmy już nie wyglądało to różowo. Po cichu liczyłem że nocny wiatr przegoni chmury i będziemy mieli lampę, niestety. Widoczność ograniczona, zimno. Przy śniadaniu podejmujemy decyzję o modyfikacji trasy. Ruszamy w stronę Ochotnicy i znanej już Gorczańskiej Chaty. Widoków nie ma. Wszędzie mgła i chmury. 






W Gorczańskiej urzęduje grupa z GDAKK. Lekko, to mało powiedziane, zdziwieni przystają na naszą propozycję noclegu obok w namiocie i skorzystania z kuchni. Dzień kończymy na wspólnym śpiewaniu razem z gitarą. Pozostawiamy ekipę w połowie imprezy i udajemy się w obięcia Morfeusza. Tym razem nie wieje, jest przyjemnie, gdyby tylko nie ten lekki spadek który powoduje to ze śpię z nosem w ścianie i z towarzyszem na plecach.

GoCha - Krościenko - Trzy Korony - Szczawnica - Bereśnik
Wstajemy wyspani i wypoczęci. Szybko się pakujemy i wpadamy do środka na śniadanie. Okazuje się że damy radę się zabrać z "gospodarzami" do Krościenka wynajętym busem. Odpadła problem, który nas od wczoraj trapił. W ogóle ten dzień zapowiada się dobrze. Nawet słońce świeci. Schodząc do asfaltu okazuje się, że trzeci wariat mający do nas dziś dojechać nie dął rady wpakować się w busa... No przecież coś musiało się nie udać. Ma próbować się do nas dostać.
Wysiadamy w Krościenku, spoglądamy na mapę. Jest nadzieja że uda nam się zdobyć Trzy korony. Nie wiele myśląc, i nie marnując czasu od razu ruszamy. Oczywiście, jak to w zimie, pierwsze paręset metrów po trawie...


Potem zaczyna być coraz lepiej, jest śnieg i straszny lód na szlaku. Na przełęczy Chwała Bogu robimy sobie herbatę i patrzymy pierwszy raz na Tatry. Ruszamy na górę. Na szczycie wiatr oczywiście urywa głowę ale widoki rekompensują wszystko.


Rzut oka na mapę i zegarek. Wracamy przez Górę Zamkową powoli żegnając się na dziś ze śniegiem.
W Krościenku uzupełniamy zapasy i łapiemy busa do Szczawnicy. Wiemy już, ze do zaplanowanego spotkania z 3 częścią naszego składu nie dojdzie. Będzie nas doganiał. Czeka nas jeszcze godzina drogi pod górę przed dzisiejszym noclegiem. Wchodzimy w Beskid Sądecki ostatni raz rzucając okiem na Pieniny i Gorce. Cel Bacówka pod Bereśnikiem.



Wita nas typowo bacówkowa atmosfera. Nie wiemy tylko czy to że wszyscy obecni w jadali wyszli w momencie gdy my wchodziliśmy to nasza wina czy może jednak to planowali. Rozkład jest standardowy. Herbata, namiot, kolacja, mycie i pogaduchy. Dociera też wsparcie. Jest nas już 3, to znaczy ze w namiocie będzie ciaśniej. Wreszcie podejmujemy decyzję, że pora spać.   

Bereśnik - Prehyba
Pozwalamy sobie chwile dłużej pospać, w końcu sylwester. Już po przebudzeniu widać smugę światła na namiocie. Po wywleczeniu się na zewnątrz ukazuje się świetny widok.


Niestety, nic co dobre nie trwa wiecznie. Jeszcze zanim skończyliśmy jeść śniadanie zaczyna padać śnieg. W reszcie wywlekamy się w górę. Większość dnia upływa na męczących podejściach w padającym śniegu. Widoków specjalnych też nie ma.





 Dopiero na górze zaczyna się robić fajnie i zimowo. 




Docieramy do schroniska. Pełną parą idą przygotowania do sylwestra. Zawiewa komercją. Zjadamy po talerzu ruskich pierogów, podsuszamy się trochę i zostajemy wyproszeni ze schroniska. Udajemy się do naszej luksusowej willi z widokiem. Ustawiamy budzik, coby nie przespać nowego roku i w trakcie rozmów pojedynczo odpływamy. Notorycznie nękani przez jakiś ludzi. Wstajemy o 23 i idziemy na Msze. Musze powiedzieć, że zastanawiałem się jak rozegrać wizytę na mszy, a tu samo się trafiło. Jednak ktoś nad mani czuwał w czasie wyjazdu. Pobożnie witamy nowy rok i idziemy oglądać fajerwerki w kotlinie sądeckiej. Potem jeszcze chwile grzejemy się przy ognisku i w końcu wracamy do spania.  

Prehyba - Rytro
Mówią, że jak się zacznie nowy rok taki będzie cały. Czyli ten rok będzie spędzony w górach i słoneczny.
Dziś rano powitało nas słońce wschodzące na czyste, bezchmurne niebo.






Składamy nasz dobytek, schronisko zamknięte, więc stwierdzamy że śniadanie zjemy na dole. Ruszamy. Zanim jednak dojdziemy do doliny czeka nas jeszcze Radziejowa. Wędrujemy przez prawdziwie zimowe góry ze słońcem nad głową i pięknymi widokami. Zaczynam żałować że to ostatni dzień.







Nasz peleton się rozciąga. Spotykamy się dopiero na najwyższym szczycie Beskidu Sadeckiego. Włazimy na wieże widokowa i ...




Dokładamy kalorii czekoladą, pijemy herbatę i ruszamy dalej. Teraz mamy w większości z górki. Ostatni rzut oka na Tatry i schodzimy na dół. Zaczyna nam się lekko dłużyć. 



W końcu docieramy do Rytra. Pierwsza wizyta na stacji kolejowej, sprawdzamy transport i szukamy miejsca gdzie można coś zjeść. Pochłaniamy 3 pizze odpoczywamy i powoli zaczynamy wracać, żegnając góry. Jeszcze tylko kilkanaście godzin i będziemy w domu

środa, 26 października 2011

A gdyby ktoś kiedyś zapytał mnie "Dlaczego?"



"Nie ma odpowiedzi na uparcie przez wielu stawiane pytanie o sens wypraw w wysokie góry. Nigdy nie odczuwałem potrzeby takiej definicji. Szedłem w góry i pokonywałem je. To wszystko"...
Jerzy Kukuczka

"Góry są po to, by przeżywać w nich radość zdobywcy. By wznieść się ponad siebie."
Jan Alfred Szczepański

" Kiedyś ktoś mnie zapytał: - "Dlaczego chodzisz po górach?" Odpowiedziałem, że ludzi można podzielić na dwa rodzaje:
a) na tych którym nie trzeba tej pasji tłumaczyć.
b) na tych którym się jej nie wytłumaczy. "
Piotr Pustelnik

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Nadrabiamy zaległości

Uzupełniając listę, zanim zaczną się kolejne.

Wędrówka obozowa po Górach Świętokrzyskich
Jak to harcerze, na obozie ruszyliśmy na wędrówkę. Trochę się tego obawiałem, ze może nie dadzą rady. Ale generalnie się udało.
Pierwszy etap Duraczów - Mniów. jakieś niecałe 20 km. Na początek świetny leśny szlak, a potem już sam asfalt. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Jeden z chłopków zemdlał zaraz po wyruszeniu w drogę. Tuz po przerwie obiadowej. Jeszcze dobrze nie wyszliśmy a już kłoda pod nogami. No niestety. Samochód i Łukasz wraca do obozu. A my dalej.
Odcinek Mniów - Kielce - Nowa Słupia pokonamy busem.
Wysiadamy w Nowej Słupi. Jest 18. Szybko ruszamy na górę. Pierwszy raz wchodzę tędy z dużym plecakiem i muszę przyznać, że Świętokrzyskie też potrafią być męczące. Grupa się rozwleka ale wszyscy docierają na szczyt. Ja w tym czasie poszukuje kogoś z klasztoru żebyśmy mogli się gdzieś przespać. Dopiero 3 podejście przynosi efekt. Nie spodziewaliśmy się takich wygód. Łazienka, ciepła woda, łóżka. Pełen luksus. Wyrazy wdzięczności dla Oblatów. 
Następnego dnia ruszamy do Świętej Katarzyny. Korzystając z wczesnej pory i nieobecności strażnika parkowego oglądamy gołoboże i schodzimy na dół. Na przełęczy Huckiej jemy śniadanie. Dzień mija szybko. Chłopaki też o dziwo dają rade. Martwią mnie tylko czarne chmury na horyzoncie. Na Łysicy słyszymy pierwsze grzmoty, które rejestrujemy z opóźnieniem myśląc ze to przejeżdżający tir na dole. Zlewa łapie nas dopiero przy kapliczce św. Franciszka. Powiecie starczy przygód na dziś. A skąd. Jeden z chłopaków czegoś   dostał. Nie może oddychać, wszystko go boli. Jak się potem okaże to zwykła nerwówka ale karetka i szpital musiały być. To dla niego koniec obozu. Szkoda. Oddaje go w ręce rodziców i ruszam w pogoń.
Reszta dociera busem do Tokarni, tam też ich doganiam. Cała salka parafialna zawalona harcerzami, wszyscy padnięci. Szybka kolacja i spać. 
Następny dzień wita piękne słońce. Idealna pogoda na prysznic pod wężem ogrodowym. Potem śniadanie i ruszamy do Muzeum Wsi Kieleckiej. Nie ma się co rozpisywać, szału nie było. Połowa zamknięta, druga połowa w remoncie, kowal gadający bzdury zamiast fajnie opowiadać o swojej pracy. Kuszą nas jeszcze Chęciny będące zdaje się na wyciągnięcie ręki. Zapada decyzja - wracamy.
Znowu busy. Docieramy do obozu wchodząc w czwórkach jakbyśmy nigdzie nie wychodzili. prosto na kolację.

Rozterki końcowowakacyjne
 Rok temu pomysł na Bieszczady powstał właśnie na obozie. Naturalnym było że w tym roku też pojedziemy. W końcu Tarnica czeka. Tyle, że ten obóz był inny, dziwny. Wszyscy się zmieniliśmy, wszystko się zmieniło. I co teraz. Góry dalej są w planach. Tylko gdzie i z kim. Gdzie? Bieszczady, Beskid Żywiecki i Diablak, czy może, jak ktoś rzucił, Alpy? No i z kim? Zeszłoroczna ekipa miała coś w sobie. Może to i było drugie dno, ale było czuć między nami ducha gór, mówiliśmy podobnym językiem. W tym roku głośno mówiłem o tym wyjeździe. Teraz zastanawiam się, czy potrzebnie. Jakoś tak mam, że jak coś robię  to czuje się za to odpowiedzialny, może za bardzo. To przez to Tarnica w zeszłym roku została w tyle. Tyle, że rok temu byli sami dorośli ludzie, którzy sami za siebie odpowiadali. A w tym roku? Zeszłoroczny skład jak na razie się sypie, przynajmniej takie mam wrażenie. Za to przybywa chętnych. Tylko czy mam siłę, ochotę i chęć brać młodych w góry? Po pierwsze miałem odpoczywać, po drugie to chyba nie mój klimat, no i kolejne dni czucia odpowiedzialności za kogoś. A przecież ktoś im te góry musi pokazać...
No i kwestia gdzie. Bieszczady - sentymentalne, nie wiem czy nie za bardzo. No i Hona nie ma...
Babia - ciągnie, no i ten pomysł na wschód słońca na szczycie:)
Alpy - sam nie wiem... Zawsze ciągnęło mnie pod Matterhorn tylko że wyobrażałem sobie jednak zdobywanie 4-tysięczników. A może to tylko głupia imaginacja, przecież "tam też są i niższe szczyty". Ale ja chyba nie potrafię uprawiać trekkingu z małym plecaczkiem, wracając co dzień w to samo miejsce.
Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni w przeciągu najbliższych kilku dni. 

W końcu nic się nie wyjaśniło. Koniec września spędziłem na praktykach, a rok akademicki tak przygniótł, że nawet nie było kiedy myśleć nad wyjazdami. Ale góry siedzą w głowie. Są nowe pomysły. maksymalnie wykorzystujące czas. Napisze jak się uda. trzymajcie kciuki. A z Babiej Góry nie rezygnuje.   


poniedziałek, 21 lutego 2011

Zimowe Gorce

Noc przed pierwszym dniem
Na stację dotarłem oczywiście, jak zwykle za wcześnie. Dziwne to uczucie, kiedy wydaje ci się, że wszyscy w poczekalni na ciebie patrzą. I dlaczego? Dlatego, że masz tylko wielki plecak i jakbyś zapomniał nart? Bilet dziwnie tani. Poczekałem i w drogę. To dawna "RZEŹNIA" - pociąg relacji Warszawa - Zakopane, w którym o miejscu do siedzenia można było pomarzyć, a jeździło się nawet w łazience. Jak było tym razem? Po spacerze wzdłuż pociągu reszcie znalazł się wolny przedział, 4 osoby do środka, bagaże na półkę i w drogę. 
Oczywiście czwórka osób nawet nie zamieniła słowa. Od razy każdy ułożył się do spania i odleciał w krainę błogości. Do Krakowa względny spokój, nie licząc tej grupy dwa przedziały dalej. Ach ta rozkrzyczana młodzież. :P
No i od Krakowa zaczyna się jazda. Za każdym przebudzeniem jadę w inną stronę. dostać czegoś można. Zwłaszcza, że człowiek nie wie ile takich stacji go czeka i obawia się przespania właściwej, a na zegarek nie ma co patrzeć, bo w końcu to PKP.

Dzień pierwszy - Nowy Targ - Turbacz
Przed 6.30 stoję już na peronie w Nowym Targu. Czeka mnie mało przyjemna wędrówka przez budzące się miasto. Zachodzę do kościoła, bo ktoś musi czuwać nad wędrówką. Trafiam na poranną Mszę. Potem szybkie ostatnie zakupy i w drogę. 
Niebieski szlak. Zaczyna się ciekawie - przez cmentarz... i od razu w pole. Pierwsza górka i już wiem, że mam ciężki plecak i że będę wędrował w samym polarze. Tylko gdzie ten śnieg??? Liczyłem na trochę więcej niż resztki w rowach... Ale co ważne, jest słonce i nie zapowiada się pogorszenie pogody. Lampa towarzyszy mi do wieczora.
Spodziewaliście się śniegu? Ja też.
  
Potem znów asfalt. Po jakiejś godzinie od wyjścia przychodzi czas na śniadanie. Domowa kanapka ze schabowym nie smakowała jeszcze lepiej. Zaczyna się śnieg. Na razie tylko płatami w miejscach zacienionych, ale im wyżej tym go więcej. W końcu las. Teraz przychodzi czas na założeni raczków na buty, bo szlak oblodzony. I w górę. Wbrew obawą jednak widać jakieś ślady. Kolejny postój - Łapsowa Niżna. Wreszcie docieram do upragnionego czarnego szlaku. Teraz w miarę po płaskim.
Skrzyżowanie z zielonym szlakiem. Rozterka. Niby dzień jeszcze młody,więc kusi odbicie na Stare Wierchy. Konsultacja z zegarkiem. Niby mam jeszcze sporo czasu. Decyzja zapada jednak inna. Idę do żółtego. Przeważył strach przed brakiem kondycji i pamięć o wyrypie między Starymi Wierchami a szczytem Turbacza.
Przybywa śniegu. Postanawiam rozłożyć kijki. One będą mi towarzyszyły do końca wyprawy. Miałem mieszane uczucia zabierając je, ale kilka razy uratują mnie przed upadkiem.

Kolejny dłuższy postój na rozdrożu pod Bukowiną Miejską. Jest południe. Zazwyczaj miałem dość napięty grafik i nie było kiedy posiedzieć na kamieniu. Teraz mam ten komfort że nie muszę się spieszyć. I mogę pooglądać widoki. Widać szczyt Turbacza i harcerskie "Bene".



Szeroka, odśnieżona połać śniegu. To tędy dowożą zaopatrzenie do schroniska. Idzie się dość przyjemnie, a na pewno lepiej niż po tym śniegu do pasa lezącym zaraz obok. Spotykam chyba pierwszą osobę dziś. Jakaś pani schodzi na dół. Ciekawe co pomyślała na mój widok. 
Kolejny postój przy kaplicy papieskiej. Bylem tu kiedyś w maju na mszy. Ma swój specyficzny klimat. No i ten ksiądz staruszek który co niedziela wchodzi na górę żeby odprawić msze. Teraz wszystko pozamykane czeka do wiosny. Czekolada i w drogę. Mam niewygodny plecak..
Końcówka drogi bez problemów w wielkim, pięknym słońcu. Szkoda tylko że nie widać Tatr...


Dochodzę do schroniska. SA! Widać tatrzańskie granie.I to jest właśnie magia gór! Wracając do schroniska. To jeden z tych kołchozów bez klimatu, gdzie głupia herbata kosztuje 4 zł. Nieważne. Zjadam ostatnią kanapkę przywiezioną z domu, kwateruje się i myślę co by tu zrobić z resztką słońca. Wiem! Czoło Turbacza. No to siup. 15 minut spacerku na tzw. luzaka ale warto. Po drodze papieski ołtarz (Gorce są jakoś dziwnie Jano Pawłowe...) i szczyt. W sumie to niezły punkt widokowy.



Wracam. Trzeba pomyśleć nad kolejnym dniem. Pytam w recepcji i dyżurce GOPRu. Nikt nie umie mi powiedzieć jak wygląda szlak... Najbardziej obawiam się śniegu po kolana i konieczności przedzierania się. Idę spać. Czas na test nowego śpiwora. Co do jutra to zobaczymy na trasie. Mam dwa warianty, zobaczymy jak warunki.

Dzień drugi: Turbacz - GoCha
Budzi mnie gorąco. Rzut oka na termometr w śpiworze i wszystko jasne: prawie 30 stopni... Chwila bez myśli i jest pierwsza. Rzut oka przez okno i zaniepokojenie, chyba spadło trochę śniegu i jakby jeszcze miało sypać. Nic to, pomyśle jak wyjdę. Szybkie pakowanie, śniadanie i w drogę. Schronisko szybko znika we mgle. Szlak wydeptany. Ciekawe jak będzie dalej. Krótki postój na zdjęcia. 

Tam powinny być Tatry

 Przed podjęciem decyzji pojawia się jeszcze, ostatni raz schronisko.


No i teraz dylemat: na dół czy w las... Okazuje się, że szlak jest przetarty. Radość nieopisana. No to nie zastanawiam się wiele. Idę. Mimo słabych widoków nie sądziłem, że będzie tak magicznie. Ścieżka, gołe drzewa i śnieg wkoło. Jeśli zszedł bym z wydeptanego szlaku miałbym go po kolana. 


Droga mija dziwnie szybko. Zawsze, do tej pory planowałem na styk, czasami nawet mając za mało czasu. Ty razem jest inaczej. Na rozstaju staję w południe. No i albo w prawo, żółtym na dół do schroniska, albo co? Albo Gorc. Druga opcja zwycięża. Nie byłem na szczycie mimo przechodzenia tamtędy kilka lat temu. czas to nadrobić. Obawiam się tylko podejścia, które jak pamiętam jest mordercze nawet w lecie...
Mijam pierwszych ludzi dziś. Chyba wszyscy jesteśmy zdziwieni swoją obecnością. Krótkie "Cześć" i oni śmignęli na biegówkach, a ja dalej człapię pod górę. Czy góry nagradzają jakoś zdobyte szczyty? Może, zazwyczaj chyba widokami. Jakie widoki ktoś zapyta? Żadne. Mgła i chmury. Ale podobno to jest własnie niebo :D


W niebie.

No to teraz na dół. Jak to zwykle bywa schodzi się dziwnie szybciej. Do skrzyżowania dochodzę spokojnie.Teraz na dół do schroniska, właściwie Chaty Studenckiej. Chyba zaczynam czuć te dwa dni już w nogach. Jest mi dziwnie ciężko i droga się dłuży. Ważne, że cały czas na dół.W końcu docieram. Niepozornie.Wydaje się pusto. Wchodzę, zdejmuje plecak i od progu wita mnie serdeczna atmosfera. Od razu dostaję talerz spaghetti które dziewczyny sobie ugotowały i herbatę do kompletu. W zamian rozpalam w piecu kaflowym, kto by pomyślał, że się na coś przydam.
Teraz pogaduchy i gra w Tabu.
Jakoś po północy wraca reszta lokatorów. Grupa z Duszpasterstwa Akademickiego. Wrócili z nart w Szczawnicy. Mimo nastroju na pogaduchy czas iść spać.


Dzień trzeci: GoCha - Lubań
Szybkie śniadanie i ruszam na dół. Powinienem zajść do sklepu. Towarzyszy mi Sonia, studentka z Krakowa poznana wczoraj w Gorczańskiej. Wraca stopem do domu, a na razie idziemy i gadamy o górach. Idzie nam się tak dobrze, że gdy nadchodzi czas rozstania uświadamiam sobie, że nie zaszedłem do sklepu. Mam ze sobą tylko 0,5 litra herbaty w termosie. Nic już po drodze nie będzie... Dam radę. Jak na złość zaczyna padać śnieg.


Mimo tego, że dookoła robi się coraz bardziej biało idzie się naprawdę dobrze. Widać drogę, znaki są, nie ma się o co martwić.


Do czasu. Skrzyżowanie... I co? I nie wiadomo gdzie dalej. Kilka metrów w jedną, potem powrót, kilka metrów wstecz w poszukiwaniu jakiegoś znaku. Nic. chwila zamyślenia i prośba o pomoc. W lewo. Po paru metrach jest pierwszy znacznik na drzewie. Znowu ktoś nade mną czuwa.
Okazuje się, że nie jestem sam na szlaku. Ślady Quada i sympatyczny bałwanek.


Ostatnie podejście, jak to na Lubań, mordercze. Zazwyczaj trud wynagradzają pięknie widoczne tatry. Jednak nie tym razem. Niskie chmury i sypiący śnieg ograniczają widoczność. Widać płot letniej bazy namiotowej. Tam dziś nocuję. 

I znów powinno być widać Tatry.

Trzeba się streszczać bo sypie i jest zimno. Szybkie ogarnięcie się. Namiot już stoi. Jeszcze telefon do zatroskanych w Lublinie i do środka.


Liczyłem na to, że zrobi się po chwili ciepło i spokojnie sobie zasnę... Tak, jasne. Ogólnie jest ciepło, ale... Spokoju nie daje mi nieustanne stukanie śniegu w namiot. Poza tym pan w sklepie miał rację, karimata karimata nie jest wystarczającym izolatorem. Jak bym się nie położył to po chwili jest mi strasznie zimno od ziemi. Dopiero kurtka podłożona pod tułów jakoś ratuje sytuację. Półsnem dotrwam do rana.

Dzień czwarty: Lubań - cywilizacja
To była najzimniejsza i najdłuższa noc w moim życiu. Ale jestem z siebie dumny. Udało się i chyba łyknąłem bakcyla.
O 6 stwierdzam ze nie ma się co zastanawiać tylko trzeba się zbierać. Składany namiot ujawnia wytopiony pas w miejscu gdzie leżałem... I wszystko jasne. Szybkie pakowanie i na dół. Zielonym d Grywałdu. Oczywiście gdzieś po drodze umyka mi szlak. Czy to ważne? widzę wieś, jest droga, dojdę. Na głównej łapię stopa. Docieram do Krościenka n. Dunajcem i pierwszy cel: sklep i coś do picia. Jednym łykiem obalam litr Tymbarka. To jest t czego mi brakowało. Teraz tylko trzeba się doprowadzić do stanu normalnego. Zdejmujemy stuptuty, składamy kijki i razem z reszta, tą normalną czekamy na autobus do Lublina. 

Pierwszymi słowami w Lublinie było: "Jeśli ktoś wam kiedyś powie że w zimie pod namiotem może być ciepło, nie wierzcie!". Mimo wszystko nie żałuje. To było świetne doświadczenie.